wtorek, 15 grudnia 2009

adios!

To już ostatni wpis.

Dziękujemy wszystkim, którzy komentowali nasze posty - bardzo nas to motywowało do dalszej pracy. Mamy nadzieje, że blog zachecił Was do podróży po krajach Ameryki, i że wkrótce przeczytamy coś od Was. Wszak jak mawiają latynosi: todo posible, nada seguro - wszystko jest mozliwe!
My zamierzamy tam kiedyś (niedługo :)) wrócić. Wówczas wznowimy radosną twórczość.
Tymczasem pozdrawiamy ciepło.


Wojtek i Marta

czwartek, 10 grudnia 2009

Bajeczne wyspy czyli Galapagos dla ubogich

Z Arequipy ruszamy prosto do Pisco, nieduzej nadmorskiej miejscowosci, z ktorej chcemy wybrac sie na krotka wycieczke na Islas Ballestas - wysepki slynace z przebogatej fauny.
Okazuje sie, ze Pisco to paskudna miescina. 2 lata temu nawiedzilo ja bardzo silne trzesienie ziemi (prawie 8,5 stopnia w skali Richtera) i wyglada na to, ze niemal wszystko zostalo zrownane z ziemia. Wszedzie pelno gruzu, obok na wpol rozwalonych budynkow stercza nowe, na wpol wybudowane. Ulice w rozkladzie, a na nich setki motorikszy z najbardziej oblakanymi kierowcami w srodku, jakich do tej pory widzialam na oczy. Wsiadamy do takiej motorikszy raz, a ja juz po chwili deklaruje, ze drugi raz dobrowolnie na pewno do niej nie wsiade. Na kazdym skrzyzowaniu rozpedzone pojazdy mijaja sie ledwie o wlos. Kierowcy niewiele sobie robia z wszelkich nakazow i zakazow. Cos takiego jak redukcja predkosci nie istnieje. Na pelnym gazie trzeba slalomem omijac inne pojazdy.
Pol dnia relaksujemy sie na plazy. Kapiemy sie w Pacyfiku (cieply). Probujemy peruwianskiego przysmaku, czyli ceviche - surowej ryby lub owocow morza marynowanych w soku z limonki. A nastepnego dnia z rana ruszamy na wyspy.
Zaraz po opuszczeniu portu - niespodzianka. W zatoce zjawia sie stado delfinow butlonosych. Skacza tuz przy naszej lodzi, a my cieszymy sie jak dzieci.


Potem jest tylko lepiej. Wyspy, choc niewielkie, sa zdumiewajace. Gniazduja na nich setki tysiecy ptakow - kormoranow,


gluptakow,


pingwinow,


pelikanow,



mew i innych, blizej nieznanych nam gatunkow.


Ptaki klebia sie na skalach i szybuja calymi chmarami w powietrzu (kapelusz na glowie wskazany, bo mozna oberwac wiadomymi nieczystosciami). Taka ilosc ptactwa stanowi nie tylko wabik na turystow. Dla Peru to przede wszystkim wytworcy guana - niegdys jednego z czolowych produktow eksportowych kraju.


Obecnie zbiorke guana przeprowadza sie tylko raz na siedem lat, a kazdej z ¨gownianonosnych¨wysp pilnuja straznicy - wciaz bowiem zdarzaja sie zlodzieje (jesli ktos nie wiedzial, ze mozna gowno ukrasc i jeszcze na tym zarobic, to juz wie :)
Oprocz ptakow, naczelna atrakcja wysp sa wielkie stada wylegujacych sie leniwie lwow morskich.





Tylko czasem wsrod skal niesie sie echem ryk rozjuszonego czyms samca.
Taka ilosc zwierzat zgromadzona na tak niewielkiej powierzchni robi naprawde wielkie wrazenie. Przezornie jednak nie otwieramy buzi ze zdziwienia...


Arequipa, Arequipa, Arequipa

Przed wyjazdem do Arequipy, zostajemy na jeden dzien uwiezieni w La Paz. 6 grudnia w Boliwii odbywaja sie bowiem wybory prezydenckie i odgornym dekretem zakazany jest wszelki ruch pojazdow mechanicznych (!). Wszystkie polaczenia autobusowe odwolane. Taksowki - nie jezdza. Busiki - nie jezdza. Czasem przemknie pojedyncze auto z pozowoleniem na przejazd na przedniej szybie. Miasto, ktore na co dzien az klebi sie od samochodow i w ktorym geste spaliny mozna ciac nozem, jest nienaturalnie spokojne. Na kilkupasmowych avenidach dzieciaki graja w pilke i jezdza na rowerach. Wprowadzony zakaz jest dla nas kompletnie niezrozumialy - czyzby w ten sposob obecny prezydent chcial sobie zapewnic wyzsza frekwencje podczas wyborow? Jest to chyba zbyteczne, bo Evo Morales - jak wynika z malego wywiadu spolecznego, ktory przeprowadzilismy - moze byc w zasadzie pewny reelekcji.
W koncu udaje nam sie wydostac z La Paz i po kilkunastu godzinach jazdy, kilku zmianach autobusow i przekroczeniu granicy (jednej ;) - docieramy do Arequipy.
Nasz pierwszy kontakt z tym miastem mial miejsce jeszcze w zamierzchlych czasach - zaraz po przylocie do Limy. Wtedy to uslyszelismy donosny okrzyk naganiacza autobusowego: ¨Arequipa, Arequipa, Arequipa!!!¨. Od tej pory nazwe tej miejscowosci zawsze wymawiamy potrojnie :) W miedzyczasie zdazylismy sie tez nasluchac o tym, jak to niebezpiecznie sie tam zrobilo w ciagu ostatnich kilku lat (2 bezposrednie relacje od osob, na ktore napadnieto z bronia w reku - typowy napad ¨na taksowke¨: wsiadasz do pechowego pojazdu, a kierowca zamiast zawiezc cie gdzie trzeba, wiezie cie w ciemny zaulek do swoich kumpli, ktorzy robia co trzeba...).
W koncu, pod koniec naszej podrozy, docieramy do slawnego-nieslawnego miasta. Z braku czasu poswiecamy mu tylko jeden dzien, rezygnujac ze wszystkich okolicznych atrakcji, w tym ze slynnego Kanionu Colca.
Atmosfera w Arequipie juz swiateczna. Na Plaza de Armas wielka choinka, ktora wyglada dosc egzotycznie w prazacym sloncu i w towarzystwie palm.
Potezna katedra pieknie sie prezentuje na tle dwoch wulkanow gorujacych nad miastem.




Najwieksza atrakcja okazuje sie dla nas wpisany na liste UNESCO klasztor Santa Catalina. Zostal zalozony zaraz po przybyciu Hiszpanow, w XVI wieku i od tego czasu ulega ciaglej rozbudowie i przebudowie (wymusznej w duzej mierze licznymi trzesieniami ziemi i wybuchami wulkanow). Przypomina wlasciwie miasto w miescie - ma wlasne ulice i place, po ktorych mozna kluczyc przez dobrych kilka godzin.


Budynki i cele klasztorne odmalowano w pieknych, nasyconych kolorach i obstawiono donicami z kwiatami.


Kruzganki pelne sa starych malowidel. Same zas cele klasztorne dziwia przestronnoscia i swoistym przepychem. Na poczatku swojego istnienia klasztor przyjmowal wylacznie corki bogaczy, ktore mogly zapewnic sobie wszelkie luksusy, do jakich przywykly, w tym sluzbe. Dopiero po jakims czasie przyjecia zostaly zakazane, a wystawne zycie zamieniona na bardziej ¨klasztorne¨.


Przez nastepne 300 lat klasztor byl niemal calkowicie odciety od swiata - nieliczni mieli do niego wstep. Dopiero stosunkowo niedawno zostal udostepniony szerszej publice, a bilety wstepu stanowia jedno z glownych zrodel dochodu wciaz przebywajacych w nim siostr.

wtorek, 8 grudnia 2009

Zagadka

Uwaga, uwaga!!!
Na pozegnanie Boliwii przygotowalismy dla Was mala zagadke:

Co robi David Bowie na banknocie dziesiecioboliwianowym?!?



(Najlepsza odpowiedz zostanie uhonorowana nagroda.)

niedziela, 6 grudnia 2009

W krainie tysiaca i jednego kajmana

Jesli wydawalo nam sie, ze Droga Smierci juz za nami, bylismy w bledzie. Droga, ktora zmierzamy do tropikalnego Rurrenabaque niewiele sie rozni od tej, ktora pokonywalismy rowerami. Pierwsze mijanki z jadacymi z naprzeciwka autobusami i ciezarowkami sa dosc przerazajace, zwlaszcza, ze to zawsze nasz autobus wycofuje sie na zakretach na skraju przepasci... Docieramy jednak w jednym kawalku do celu i zaraz tego samego ranka ruszamy lodzia na trzy dni na pampe.
Pierwszy kajman robi ogromne wrazenie. Drugi tez. Ale po jakichs kilkudziesieciu, powoli obojetniejemy ;)


Rzeka Yakumi jest doslownie uslana mniejszymi i wiekszymi gadami: kajmanami i aligatorami. Czesc wyleguje sie na piaszczystych brzegach, czesc tylko lypie oczami znad powierzchni wody. Miedzy kajmanami leniwie pasa sie kapibary, niewiele sobie robiac z przeplywajacych obok lodzi. Pelen luz na pyszczkach. Czasem nawet przysypiaja zanurzone do polowy w wodzie. Najbardziej wyluzowane zwierze swiata?


Dodatkowo w metnych wodach rzeki kryja sie piranie, ktore delikatnie skubia nas podczas zazywania kapieli tuz obok rozowych delfinow slodkowodnych.

Zlowiona na wieprzowine

W porze suchej, na ktorej koncowke jeszcze sie zalapujemy, pampa daje niesamowta mozliwosc zaobserwowania z bliska duzej ilosci zwierzat.


Wokol naszych domkow uwijaja sie ciekawskie malpki - tzw. squirrel monkeys,


a o poranku mozna wsluchac sie w przedziwne, diaboliczne odglosy wydawane przez inny gatunek malp - howler monkeys, czyli wyjce.


Drugiego dnia udajemy sie na poszukiwanie anakondy, ktora mozna spotkac wsrod traw porastajacych rownine rozciagajaca sie po obu stronach rzeki. Udaje nam sie jednak jedynie znalezc pol zdechlej anakondy i jedna wyschnieta wezowa skorke. Zaliczone?


Wojtek tak sie angazuje w poszukiwania, ze wraca z imponujacym przychowkiem kleszczy - doliczamy sie jakichs trzydziestu kilku i jeszcze dzien po wezowej wyprawie wyciagamy kolejne. Ja natomiast rekompesuje sobie brak anakondy widokiem strusi. Jeden zostawia mi nawet piorko na pamiatke.

Najbrzydszy ptak swiata

Drzewo tuz przy naszej sypialni zamieszkuje ogromny ptasznik, niewiele mniejszy od mojej dloni. Wychodzi co wieczor prezentowac swoje wdzieki. Coz za przyjemne towarzystwo. W sam raz do lampki wina, ktora ostatniego wieczora serwuje nam przewodnik ze slowami: ¨To najlepsze wino w calej Boliwii... ale najgorsze na swiecie¨.


Po calym tym zwierzyncu udajemy sie jeszcze wglab dzungli. Wybieramy agencje zalozona przez miejscowa spolecznosc, a znaczna czesc naszych pieniedzy idzie na potrzeby wioski.


Przez cztery dni przemierzamy sciezki w selwie, ociekajac potem i liczac, ze uda nam sie spotkac grubego zwierza. Nic z tego. Gruby zwierz nie ma najwidoczniej ochoty na kontakty miedzygatunkowe.

Leafcutter ants

Spacer w dzungli pozwala nam zweryfikowac nasze wyobrazenia o puszczy amazonskiej: przede wszystkim nalezy zapomniec o plaskim terenie. Pniemy sie w gore tylko po to, zeby za chwile zejsc w dol. I tak w kolko. A przy temperaturze trzydziestu kilku stopni i wysokiej wilgotnosci powietrza nie jest to specjalnie relaksujace.
Nasz przewodnik, Valentino, opowiada duzo o leczniczych wlasciwoscach roslin, wykorzystywanych przez miejscowych od stuleci.


Mamy wrazenie, ze kazda roslina jest w jakis sposob uzyteczna. Dzungla to jedna wielka apteka. Nawet niektore z roslin, ktore my, niczego nieswiadomi europejczycy, hodujemy w domach, maja ogromne znaczenie. Rozne gatunki filodendronow wykorzystywane sa na przyklad jako antidotum na ukaszenie wezy i owadow. Aby jednak wlasciwie korzystac z tych darow, potrzebna jest ogromna wiedza. Jak to zwykle bowiem bywa w takich przypadkach, to co leczy, moze rowniez z latwoscia zabic.
Odwiedzamy tez wioske, ktorej mieszkancy zalozyli wybrana przez nas agencje.

Wyciskarka do soku z trzciny cukrowej

Uderza nas widok dzieci, czasem zupelnych maluchow, szwendajacych sie z maczetami w rekach.


Na poczatku myslimy, ze to normalne ¨wyposazenie¨. Valentino wyjasnia jednak, ze trafilismy akurat na koncowke roku szkolnego, kiedy to wszystkie dzieci zobowiazane sa oczyscic uprawiane przez siebie splachetki ziemi. Uf. Jednak widok dziewczynki z maczeta w jednej rece, a pilka do kosza w drugiej, pozostanie w naszej pamieci na zawsze...
Wieczorem Valentino raczy nas opowiesciami o jaguarach. Nasza ulubiona mowi o tigregente: czlowieku, ktory przy pomocy specjalnych roslin potrafi zamieniac sie w jaguara. Nasz przewodnik twierdzi, ze choc sam byl poczatkowo pelen sceptycyzmu w tej kwestii, ktoregos dnia spotkal na swojej drodze takiego tigregente...


Z ¨glownego¨ obozu wyruszamy na 1,5 dnia do Parku Narodowego Madidi. Tam mamy mozliwosc przyjrzec sie ogromnym klifom, na ktorych gniazduja czerwone ary.


Te przepiekne ptaki sa niestety zagrozone wyginieciem. Tworza bowiem pary na cale zycie - kiedy jedna ginie, druga tez czeka niechybna smierc. Pniemy sie do obserwatorium, znajdujacego sie na szczycie klifu.


Widok kolorowych papug szybujacych z wrzaskiem nad bezkresna puszcza to jeden z najpiekniejszych widokow, jakie dane nam bylo ujrzec w zyciu...



Selwa pozostanie w nas w postaci wspomnienia nieprzerwanej symfonii dzwiekow, jarzacych sie w swietle latarki oczu tysiecy pajakow i ciem oraz parnego, dusznego powietrza, ktore wyciska pot na kazdym kroku.


Wiecej zdjec:

W telegraficznym skrocie

Bezposrednio z Potosi jedziemy do Sucre, oficjalnej stolicy Boliwii. Sucre, ktore calkiem slusznie zwane jest Bialym Miastem, nie przypomina zadnej z boliwijskich miejscowosci, ktore widzielismy do tej pory - budynki sa zadbane (wlasciciele zobowiazani sa bielic je co rok),


wokol mnostwo zieleni, jadac autobusem czy taksowka mija sie bogate wille. Calkiem przyjemne miejsce na jednodniowy odpoczynek.


Po 10 godzinach jazdy autobusem witamy sie znow z La Paz, ale tylko po to, zeby zaraz znow je pozegnac. Wybieramy agencje organizujaca zjazd slynna Droga Smierci, tudziez Najniebezpieczniejsza Droga Swiata i nastepnego dnia juz nas nie ma.


Droga Smierci, ktora do 2006 roku stanowila jedyne poloczenie z miejscowosciami znajdujacymi sie w polnocnej czesci boliwijskiej selwy, zyskala swe miano dzieki ponuremu zniwu, ktore zbierala co roku wsrod zmotoryzowanych. Srednio dwadziescia kilka pojazdow rocznie (z czego pewnie znaczna czesc to autobusy) konczylo w przepasci, co po uwzglednieniu stosunkowo niewielkiego natezenia ruchu, stanowi porazajaca statystyke. Droga splywa serpentynami z wysokosci 4700 m n.p.m. do wysokosci 1100.


Na gorze przydaje sie czapka, na dole stroj kapielowy. W ciagu kilku godzin na wlasnej skorze odczuwamy zmieniajace sie strefy klimatyczne, co w polaczeniu z przepieknymi widokami, robi na nas ogromne wrazenie. Przydrozne krzyze daja zas do myslenia.


Po kilkudziesieciu kilometrach na dwoch kolkach zatrzymujemy sie na noc w przepieknie polozonym hotelu w Coroico: moczymy sie w basenie, bujamy w hamakach i upijamy pysznym boliwijskim winem...