poniedziałek, 23 listopada 2009

Gdzie diabel mowi dobranoc

Potosi. Najwyzej polozone miasto na swiecie (4100 mnpm). W okresie kolonialnym jedna z najwiekszych metropolii na swiecie (dorownujaca wielkoscia owczesnemu Londynowi). Bezcenny klejnot w koronie Hiszpanii. A wszystko to na skutek jednej niepozornej gory, ktora okazala sie kryc w sobie takie poklady srebra, jakich nikt nigdy wczesniej (ani pozniej) nie widzial na oczy. Niektorzy mawiali, ze z wydobytego tam kruszcu moznaby wybudowac most z Potosi do Hiszpanii. Inni dodawali, ze dwa takie mosty powstalyby z kosci gornikow, ktorzy zgineli w tamtejszych kopalniach (szacuje sie, ze zginelo w nich w sumie jakies 9mln ludzi).
Przybywamy do Potosi, zeby na wlasne oczy zobaczyc to, co zostalo z jego dawnego splendoru, oraz poznac jego zrodlo - wciaz funkcjonujace, choc na znacznie mniejsza skale, kopalnie.

W miescie znajduja sie 34 koscioly, wplecione w labirynt uliczek, na ktorych zachowala sie kolonialna zabudowa.


Co ciekawe, w niedzielne przedpoludnie wiekszosc swiatyn jest zamknieta, wiec ogladamy je tylko z zewnatrz. Niektore sa naprawde imponujace.


Taka liczba kosciolow jest wynikiem usilnych staran Hiszpanow, by nawrocic miejscowych na ¨jedynie sluszna¨ wiare. Kolejne porzekadlo zwiazane z Potosi glosi, ze choc Bog rzadzil w 34 potoseñskich kosciolach, diabel smial sie w jego 6000 kopalni...

W tle Cerro Rico - srebrnodajna gora

Wybieramy sie do jednej z nich. Wycieczka taka jest sztandarowym produktem turystycznym Potosi. Rozpoczyna sie od wizyty na tzw. targu gorniczym, na ktorym (ku uciesze Wojtka) mozna nabyc dynamit (w prezencie dla gornikow, ktorych spotkamy w kopalnii, a takze ¨na wlasny uzytek¨ ;). Potem krotka wizyta w zakladzie, w ktorym w procesie flotacji oddziela sie wydobywane mineraly (srebro, cynk i olow) od nieprzydatnej skaly i przygotowuje do eksportu.



W koncu zas - glowny punkt programu, czyli zejscie pod ziemie.


Potoseñskie kopalnie niewiele zmienily sie od stuleci. W zasadzie wciaz wykorzystuje sie te same korytarze, z ktorych korzystano w czasach kolonialnych. Jedyne udogodnienie to przewody wentylacyjne, ktore czesciowo zaopatruja kopalnie w tlen. Korytarze, ktorymi idziemy sa czesto waskie i ciasne (choc nie tak waskie i ciasne, jak straszyl przewodnik).



Schodzac na nizsze poziomy trzeba pokonywac bardzo strome, wyslizgane i niczym nie zabezpieczone zejscia. Podobno niektorzy gornicy potrzebuja nawet godziny, zeby dotrzec do miejsca, w ktorym aktualnie pracuja. Szyby sa pelne pylu, miejscami unosza sie toksyczne wyziewy. Malo przyjemne miejsce na srednio dziesieciogodzinny dzien pracy. Obecnie gornicy sami decyduja o tym, jak dlugo chca pracowac, bo robia to na wlasny rachunek. W czasach kolonialnych ludzie spedzali pod ziemia zwykle tydzien czasu, pracujac niemal bez przerwy, zasilani jedynie liscmi koki (choc poczatkowo konkwistadorzy zabronili uzywania ¨diabelskich¨ lisci, wkrotce cofneli swoj zakaz, bo szybko sie przekonali, ze w ogole im sie on nie oplaca - miejscowi nie byli w stanie pracowac bez koki).

Spotykamy gornikow przy pracy - wlasciwie zdani sa wylacznie na sile swoich miesni.


Narzedzia elektryczne sa zbyt drogie. Jedyne udogodnienie to dynamit, ale zeby go wykorzystac, trzeba najpierw przez 3-5 godzin wykuwac w skale otwor, w ktory sie go wsunie...


Gornicy wspomagaja swoj ciezki los cotygodniowymi weekendowymi libacjami. Poniewaz nasza wizyta przypada w poniedzialek, wielu z nich jest na dosc mocnym kacu. Picie alkoholu zwiazane jest tez z obecna w kazdej kopalnii figura El Tio - diabelskiego bozka, wladcy podziemi, w ktorego rece gornicy po dzis dzien powierzaja swoj los. El Tio dostaje w ofierze mocny alkohol, liscie koki, papierosy. W zamian ma oszczedzic pracujacych w kopalnii ludzi.

Wizyta w podziemiach trwa jakies 2 godziny i daje nam do myslenia. Choc gornicy nazywaja kopalnie swoim drugim domem, naprawde straszny to dom. Predzej czy pozniej przynosi swoim mieszkancom smierc (zwykle na skutek licznych chorob pluc, bo wypadki wewntarz kopalnii naleza do rzadkosci).

Po dosc niewesolych refleksjach, czas na relaks, czyli krotka zabawe z dynamitem.

Wietrze intryge? (W.P.)

Z glosnym hukiem zegnamy kopalnie, a wkrotce potem i samo Potosi.



Wiecej zdjec:

niedziela, 22 listopada 2009

Wtrącki

1. W Boliwii zlote zeby kroluja u wszystkich - mlodych i starych, pieknych i brzydkich. Ciezko stwierdzic, czy to moda, czy niedostatek bardziej nowoczesnych metod leczenia.

Ekscentryczny zab Feliciano - przewodnika z Huayany

2. Na tylach dalekobieznych autobusow rozgoscil sie Chrystus. Najczesciej spotykany motyw to Jezus na krzyzu...


Boliwijczycy wyrazaja tez swoja zmotoryzowana religijnosc poprzez napisy na przednich szybach, np. ¨Jezus cie kocha¨.

3. Gdy pasazerowie w autobusie uznaja, ze najwyzsza pora ruszac, wykrzykuja glosno i z lekka irytacja: ¨Vamos!¨ (¨Jedziemy!¨). Nawet Wojtek juz sie w tym wzgledzie wyrobil...

sobota, 21 listopada 2009

(Nie) tylko piach

W dzien po naszej konnej eskapadzie przesiadamy sie w jeepa i ruszamy na czterodniowa wyprawe po najbardziej zadziwiajacych krainach, jakie do tej pory widzielismy: Reservie de Fauna Andina Eduardo Avaroa i Salarze de Uyuni.

W towarzystwie pary Irlandczykow, Hiszpana, naszego kierowco-przewodnika i jego zony, dbajacej o nasze zoladki, przemierzamy setki pustynnych terenow, na ktorych rozsiane sa cuda natury.


Zaczynamy od wielogodzinnej jazdy przez niemal calkowite pustkowia. Co kilkadziesiat kilometrow natykamy sie na male osady-miasteczka, ktorych istnienie dziwi w tak surowych warunkach (w dzien panuja tu straszliwe upaly - deszcz to prawdziwa rzadkosc - zas wieczorem temperatura spada gwaltownie i zrywaja sie porywiste wiatry). Ludzie zyja tu z turystyki (czytaj: pracuja w Tupizie) i z hodowli lam. Po drodze mijamy ogromny stos kosci. Kilka lat temu na skutek anomalii pogodowych spadlo tu 1,5 m sniegu, czego poklosiem byly tysiace lamich istnien. Do dzis populacja lam i vicunii nie zostala odbudowana.



Nastepnego dnia o swicie odwiedzamy ruiny porzuconego miasta gorniczego - jego wielkosc zdumiewa, jesli wezmie sie pod uwage calkowite odludzie, na jakim powstalo. Ludzie, ktorzy trudnili sie wydobyciem zlota i srebra, wyniesli sie stad jakies 400 lat temu na skutek nekajacej ich choroby przewodu pokarmowego. Teraz wsrod zburzonych domow kroluja tylko kamieniolubne vizcache, ktore przygladaja sie ze zdziwieniem turystom.

Kolejne kilometry pustyni i kolejne dziwa. Pierwsze z wielu jezior (powstalych na skutek dzialanosci wulkanicznej i zasilanych jedynie przez opady sniegu) i pierwsze z wielu flamingow (beda nam towarzyszyc przez najblizsze dwa dni). Nie trzeba chyba mowic, ze te przepiekne ptaki robia na nas niesamowite wrazenie na tym pustkowiu. Na dodatek to jedno z najwiekszych miejsc ich gniazdowania na swiecie - zlatuja sie tu trzy gatunki: flaming chillijski, andyjski i Jamesa.



Mijamy lsniace biela pola boraksowe. Boraks, wykorzystywany m.in. w ceramice i farbiarstwie, jest wydobywany na tych terenach od jakichs dwudziestu lat. Co jakis czas mijaja nas rozpedzone chilijskie ciezarowki, ktore wywoza go do fabryk. Szczerze mowiac, nikt z nas nie mial zielonego pojecia, ze cos takiego jak boraks w ogole istnieje...


Dojezdzamy do kolejnego jeziora - Laguny Verde, ktore jak sama nazwa mowi, zabarwione jest na zielono (na skutek wysokiej zawartosci arszeniku i magnezu). W poblizu wznosi sie potezny wulkan Licancabur, na ktory mielismy chetke, ale niestety nie udalo nam sie zebrac ekipy na pieciodniowy wyjazd.


Tuz obok znajduja sie zalatujace siarkowodorem gorace zrodla. Nie zwazajac na smrod bierzemy w nich kapiel. Nic nie jest w stanie opisac wrazenia, jakie towarzyszy nam, gdy plawimy sie w cieplej wodzie i podziwiamy z jednej strony dymiacy w oddali wulkan, a z drugiej brodzace w pobliskim jeziorze flamingi...



Smrodu ciag dalszy, czyli nastepny przystanek to bulgoczace blotne gejzery z wyziewami siarkowodoru rozwiewanymi przez wiatr. Paskudnie fascynujacy widok. Nagle uswiadamiamy sobie, ze gdzies w swoich glebinach (jak widac czasem nie tak glebokich) Ziemia naprawde zyje.


Nasz niezwykly dzien konczymy przy kolejnym niezwyklym jeziorze - Lagunie Colorada. Rzucone, jak zwykle, gdzies na srodku pustyni, zawdziecza swa czerwona barwe bytujacym w nim algom, ktorymi z kolei pozywiaja sie niezliczone flamingi.



Jesli dodac do tego biale wysepki skrystalizowanego boraksu, otrzymujemy nic innego jak swojska pomidorowa zabielana smietana. Zarty zartami, ale widok powalajacy.



Nastepny dzien uplywa pod znakiem jezior i flamingow. Biedny Wojtek pstryka i pstryka, a potem zastanawia sie, co wlasciwie zrobi z grubo ponad 200 zdjeciami flamingow...





Noc spedzamy w solnym hotelu. Wszystko jest tu z soli: stoly, lozka, nawet zyrandole. To przedsmak czekajacego nas jutro Salaru. Przy kolacji gaworzymy z naszym kierowca - Marcelo. Zapytany, czy Boliwijczycy duzo pija, odpowiada: ¨No mucho, pero siempre¨ (¨Nie duzo, ale caly czas¨). To by sie zgadzalo, bo przemierzajac pustnie, co jakis czas slyszymy syk otwieranej puszki piwa.


(Po)twory wulkaniczne



Salar de Uyuni to najwieksza solna rownina na swiecie. Znajdujaca sie na nim sol pochodzi z oceanu, ktory pokrywal te tereny przed wypietrzeniem sie Andow. Po powstaniu gor, sol zostala splukana przez deszcz do ogromnych jezior, ktore po kilkunastu tysiacach lat wyschly i pozostawily po sobie to, co mozemy ogladac dzis.

Wstajemy bardzo wczesnie, zeby zalapac sie na wschod slonca. Widok rzeczywiscie niesamowity. Solna skorupe znacza ukladajace sie w wielokaty linie.


Miejscami wierzchnia warstwa samoistnie sie otwiera i odslania znajdujaca sie kilkanascie centymetrow nizej wode i zatopione w niej solne krysztaly - to tzw. Ojos de Agua, czyli Wodne Oczy. Pod warstwa wody kolejna warstwa soli, a pod nia znow woda...


Na Salarze znajduje sie kilka skalnych ¨wysp¨, w tym najwieksza - Isla de Incahuasi. Skaly powstale z prehistorycznych koralowcow porasta istny las gigantycznych kaktusow. Niektore z nich licza sobie po kilkaset lat (najstarszy, ktory obumarl w 2007 roku, mial ponad 1200 lat...).


Jestesmy pod wrazeniem. Salar to prawdziwe ukoronowanie naszej czterodniowej wyprawy. Zgodnie stwierdzamy, ze tak niesamowitych krajobrazow nie widzielismy jeszcze nigdzie...

Optyczne zabawy na Salarze





Wiecej zdjec:


Wild Wild West

Jedziemy na poludnie Boliwii do miasteczka Tupiza. Chcemy stad wyruszyc na Salar de Uyuni, ale najpierw przyjzec sie okolicy, ktora slynie z krajobrazow zywcem wyjetych z westernow.


Jak Dziki Zachod, to Dziki Zachod - trzeba zaopatrzyc sie w rumaki.


Tak ¨zmotoryzowani¨ postanawiamy przemierzyc pobliskie gorskie tereny. Naszym koniom daleko do nieujarzmionych mustangow, ale moze to i lepiej. Moj na przyklad ma zepsute wszystkie biegi. Jak rusza na jedynce, tak juz zostaje. Wojtek radzi sobie zdecydowanie lepiej w roli kowboja.

Wjezdzamy pomiedzy gory o przedziwnej, rdzawoczerwonej barwie, ktore przybieraja miejscami zadziwiajace ksztalty.


Sama skala wyglada tak, jakby ktos pozlepial czerwonym spoiwem roznej wielkosci kamienie. Az dziw bierze, ze wszystko to trzyma sie kupy. Pomiedzy strzelistymi skalnymi wiezami rosna kaktusy.


Upal niemilosierny. Ciezko sobie wyobrazic, ze ktos mogl w takich warunkach spedzac w siodle wiele dni. Dla nas nawet siedem godzin okazuje sie dosc mocno odczuwalne. By wyrazic sie bardziej obrazowo: kilkugodzinna jazda daje nam mocno po dupie :)


Powoli nawracamy do Tupizy. Wielokrotnie przeprawiamy sie przez rownie czerwona co gory rzeke, cieszac sie, ze konie to nie psy i ze nie otrzepuja sie po zamoczeniu. Mijamy ¨droge¨ wiodaca do granicy z Argentyna - autobusy i samochody jada dolina rzeki, co w praktyce oznacza, ze jada rzeka. My zas trzymamy sie torow kolejowych, napotykajac takie dziwa jak znak: ¨Uwaga piesi¨ na torach...


Wiecej zdjec:

niedziela, 15 listopada 2009

Huayna Potosi

Tuz przed 6-ta budzi nas krzatanina w kuchni - to Feliciano, jeden z przewodnikow, razem z kucharka przygotowuja dla nas sniadanie. Poprzedniego dnia dotarlismy do schroniska polozonego kilkadziesiat kilometrow od La Paz, na wysokosci 4700 m n.p.m.

W drodze do schroniska

i zrobilismy krotki wypad aklimatyzacyjny na lodowiec -


- pobawic sie rakami i czekanami.

Pracownicy Obi na szkoleniu BHP



Na godzine 13-ta mamy zaplanowane wyjscie z calym ekwipunkiem do polozonej jakies 700 metrow wyzej bazy wypadowej, z ktorej w nocy rozpoczniemy atak na szczyt. Okolo poludnia w schronisku pojawiaja sie pierwsze osoby, ktore tej nocy probowaly zdobyc Huayne. Wyputujemy z ciekawoscia o kazdy szczegol wyprawy - relacje sa zgodne - wejscie nie jest trudne technicznie, jednak dosc wyczerpujace. Zaczyna sie nerwowe oczekiwanie, minuty wloka sie jak nigdy. W koncu tuz przed ustalona godzina nadchodzi upragniony sygnal do wyjscia. Rozpoczynamy podejscie w niepelnym skladzie - para Francuzow, byc moze pod wplywem uslyszanych informacji, zrezygnowala ze wspinaczki. Droga jest dosyc stroma, plecaki ciezkie - wnosimy caly niezbedny sprzet: raki, czekany, buty...
Po okolo 2.5 godzinach mijamy publiczne schronisko (polozone 150 metrow nizej od naszej bazy), z ktorego korzystaja pozostale agencje oraz turysci "niezrzeszeni", i godzine pozniej docieramy na miejsce. Baza wypadowa (5400 m n.p.m.) okazuje sie byc zwykla buda ocieplona styropianem, w ktorej znajduje sie maly aneks kuchenny i 2 rzedy materacow (jeden nad drugim).
Zjadamy kolejny posilek: zupe i spaghetti na sposob andyjski czyli makaron z parowka (wg przewodnikow sopa es mas importante - zupa jest najwazniejsza) i od okolo 18-tej probujemy spac, jednak z powodu emocji przez dlugi czas nikt i tak nie jest w stanie zasnac.
Dodatkowo nadchodzi burza. Huk piorunow jest tak ogluszajacy, ze poczatkowo wydaje nam sie, ze to odglosy poruszajacego sie pobliskiego lodowca albo jakies lawiny lodowe.
Kilka minut przed pierwsza rozlega sie dlugo wyczekiwane amigos, vamos!. Z powodu choroby wysokosciowej Marta zostaje w bazie (Dlaczego znowu ja?!? - przyp. M.C.). Pozostali zaczynaja pakowac niezbedny ekwipunek.
Wychodze na zewnatrz, przez noc nasypalo 10 cm sniegu. W oddali co chwile widac blyski burzy, ktora jeszcze niedawno nie dawala nam spac, ponizej migaja swiatelka czolowek kilkuosobowej grupy, ktora juz zdazyla wyjsc z publicznego schroniska i teraz pnie sie do gory w naszym kierunku.
Zakladamy raki i przywiazujemy sie linami. Miejsce Marty zastepuje Brazylijczyk, David - nie wiedziec czemu maskotka przewodnikow.


Ruszamy. Najpierw Felix, nasz przewodnik, za nim David i na koncu ja. Droga poczatkowo trawersuje lodowiec by po godzinie zaczac piac sie pod gore. Co jakis czas przeskakujemy szczeliny lodowe. Niestety w ciemnosciach nie widac jak bardzo sa glebokie. Po pierwszej godzinie zaczynamy robic postoje co 30 minut. Przez znaczna wiekszosc drogi nie musze uzywac czekanu - kijki trekkingowe w zupelnosci wystarczaja.
Okolo 5 dochodzimy do ostatniego, nieco bardziej stromego podjescia.


Do szczytowej grani brakuje okolo 150 metrow. David ni stad ni z owad oswiadcza, iz opadl juz z sil i nie chce dalej sie wspinac. Udaje mi sie jednak go przekonac aby sprobowal - juz tylko godzina drogi przed nami. Zostawiamy plecaki i kijki i ruszamy w gore, najpierw po lodzie, pozniej po plaskich, pochylonych i bardzo nieprzyjemnych skalach.


Wkrotce dochodzimy do grani. Stad juz rzut beretem do szczytu.


Po 7 udaje nam sie wejsc na sam czubek Huayny - 6088 m n.p.m. Radosc jest niesamowita. Robimy pamiatkowe zdjecia,


podziwiamy przepiekne biale szczyty Cordillery Real, ktore na krotka chwile odslonily wszechobecne chmury...


...i zaczynamy schodzenie.


Powrot do bazy zajmuje nam 1.5 h. Mamy tez okazje zobaczyc szczeliny, ktore przeskakiwalismy w nocy. Niektore z nich maja po kilkadziesiat metrow glebokosci, w innych nawet dna nie widac.


W bazie kilka minut odpoczywamy, pakujemy sprzet do plecakow i ruszamy juz wszyscy razem po bardzo sliskich kamieniach na dol do schroniska, skad po pysznym obiedzie, udajemy sie z powrotem do La Paz.


Wiecej zdjec: