sobota, 21 listopada 2009

(Nie) tylko piach

W dzien po naszej konnej eskapadzie przesiadamy sie w jeepa i ruszamy na czterodniowa wyprawe po najbardziej zadziwiajacych krainach, jakie do tej pory widzielismy: Reservie de Fauna Andina Eduardo Avaroa i Salarze de Uyuni.

W towarzystwie pary Irlandczykow, Hiszpana, naszego kierowco-przewodnika i jego zony, dbajacej o nasze zoladki, przemierzamy setki pustynnych terenow, na ktorych rozsiane sa cuda natury.


Zaczynamy od wielogodzinnej jazdy przez niemal calkowite pustkowia. Co kilkadziesiat kilometrow natykamy sie na male osady-miasteczka, ktorych istnienie dziwi w tak surowych warunkach (w dzien panuja tu straszliwe upaly - deszcz to prawdziwa rzadkosc - zas wieczorem temperatura spada gwaltownie i zrywaja sie porywiste wiatry). Ludzie zyja tu z turystyki (czytaj: pracuja w Tupizie) i z hodowli lam. Po drodze mijamy ogromny stos kosci. Kilka lat temu na skutek anomalii pogodowych spadlo tu 1,5 m sniegu, czego poklosiem byly tysiace lamich istnien. Do dzis populacja lam i vicunii nie zostala odbudowana.



Nastepnego dnia o swicie odwiedzamy ruiny porzuconego miasta gorniczego - jego wielkosc zdumiewa, jesli wezmie sie pod uwage calkowite odludzie, na jakim powstalo. Ludzie, ktorzy trudnili sie wydobyciem zlota i srebra, wyniesli sie stad jakies 400 lat temu na skutek nekajacej ich choroby przewodu pokarmowego. Teraz wsrod zburzonych domow kroluja tylko kamieniolubne vizcache, ktore przygladaja sie ze zdziwieniem turystom.

Kolejne kilometry pustyni i kolejne dziwa. Pierwsze z wielu jezior (powstalych na skutek dzialanosci wulkanicznej i zasilanych jedynie przez opady sniegu) i pierwsze z wielu flamingow (beda nam towarzyszyc przez najblizsze dwa dni). Nie trzeba chyba mowic, ze te przepiekne ptaki robia na nas niesamowite wrazenie na tym pustkowiu. Na dodatek to jedno z najwiekszych miejsc ich gniazdowania na swiecie - zlatuja sie tu trzy gatunki: flaming chillijski, andyjski i Jamesa.



Mijamy lsniace biela pola boraksowe. Boraks, wykorzystywany m.in. w ceramice i farbiarstwie, jest wydobywany na tych terenach od jakichs dwudziestu lat. Co jakis czas mijaja nas rozpedzone chilijskie ciezarowki, ktore wywoza go do fabryk. Szczerze mowiac, nikt z nas nie mial zielonego pojecia, ze cos takiego jak boraks w ogole istnieje...


Dojezdzamy do kolejnego jeziora - Laguny Verde, ktore jak sama nazwa mowi, zabarwione jest na zielono (na skutek wysokiej zawartosci arszeniku i magnezu). W poblizu wznosi sie potezny wulkan Licancabur, na ktory mielismy chetke, ale niestety nie udalo nam sie zebrac ekipy na pieciodniowy wyjazd.


Tuz obok znajduja sie zalatujace siarkowodorem gorace zrodla. Nie zwazajac na smrod bierzemy w nich kapiel. Nic nie jest w stanie opisac wrazenia, jakie towarzyszy nam, gdy plawimy sie w cieplej wodzie i podziwiamy z jednej strony dymiacy w oddali wulkan, a z drugiej brodzace w pobliskim jeziorze flamingi...



Smrodu ciag dalszy, czyli nastepny przystanek to bulgoczace blotne gejzery z wyziewami siarkowodoru rozwiewanymi przez wiatr. Paskudnie fascynujacy widok. Nagle uswiadamiamy sobie, ze gdzies w swoich glebinach (jak widac czasem nie tak glebokich) Ziemia naprawde zyje.


Nasz niezwykly dzien konczymy przy kolejnym niezwyklym jeziorze - Lagunie Colorada. Rzucone, jak zwykle, gdzies na srodku pustyni, zawdziecza swa czerwona barwe bytujacym w nim algom, ktorymi z kolei pozywiaja sie niezliczone flamingi.



Jesli dodac do tego biale wysepki skrystalizowanego boraksu, otrzymujemy nic innego jak swojska pomidorowa zabielana smietana. Zarty zartami, ale widok powalajacy.



Nastepny dzien uplywa pod znakiem jezior i flamingow. Biedny Wojtek pstryka i pstryka, a potem zastanawia sie, co wlasciwie zrobi z grubo ponad 200 zdjeciami flamingow...





Noc spedzamy w solnym hotelu. Wszystko jest tu z soli: stoly, lozka, nawet zyrandole. To przedsmak czekajacego nas jutro Salaru. Przy kolacji gaworzymy z naszym kierowca - Marcelo. Zapytany, czy Boliwijczycy duzo pija, odpowiada: ¨No mucho, pero siempre¨ (¨Nie duzo, ale caly czas¨). To by sie zgadzalo, bo przemierzajac pustnie, co jakis czas slyszymy syk otwieranej puszki piwa.


(Po)twory wulkaniczne



Salar de Uyuni to najwieksza solna rownina na swiecie. Znajdujaca sie na nim sol pochodzi z oceanu, ktory pokrywal te tereny przed wypietrzeniem sie Andow. Po powstaniu gor, sol zostala splukana przez deszcz do ogromnych jezior, ktore po kilkunastu tysiacach lat wyschly i pozostawily po sobie to, co mozemy ogladac dzis.

Wstajemy bardzo wczesnie, zeby zalapac sie na wschod slonca. Widok rzeczywiscie niesamowity. Solna skorupe znacza ukladajace sie w wielokaty linie.


Miejscami wierzchnia warstwa samoistnie sie otwiera i odslania znajdujaca sie kilkanascie centymetrow nizej wode i zatopione w niej solne krysztaly - to tzw. Ojos de Agua, czyli Wodne Oczy. Pod warstwa wody kolejna warstwa soli, a pod nia znow woda...


Na Salarze znajduje sie kilka skalnych ¨wysp¨, w tym najwieksza - Isla de Incahuasi. Skaly powstale z prehistorycznych koralowcow porasta istny las gigantycznych kaktusow. Niektore z nich licza sobie po kilkaset lat (najstarszy, ktory obumarl w 2007 roku, mial ponad 1200 lat...).


Jestesmy pod wrazeniem. Salar to prawdziwe ukoronowanie naszej czterodniowej wyprawy. Zgodnie stwierdzamy, ze tak niesamowitych krajobrazow nie widzielismy jeszcze nigdzie...

Optyczne zabawy na Salarze





Wiecej zdjec:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz