poniedziałek, 2 listopada 2009

Ausangate w trybie mieszanym

Pakujemy manatki i ruszamy na trek wokol Ausangate (6384 mnpm) - najwyzszej gory poludniowego Peru, a przy tym najpotezniejszego bostwa tego regionu. Najwieksze swieto zwiazane z Apu Ausangate przypada w sierpniu, kiedy to okoliczni mieszkancy schodza sie, zeby skladac ofiary za pomyslnosci i zdrowy chow swoich alpak i lam.


Trek rozpoczyna sie w malej wiosce, Tinke (Tinki, T´inke, Tinqui - bo na tyle alternatywnych pisowni sie natknelismy) i przewidziany jest na okolo 5-6 dni.


Poczatkowo planujemy zrobic go sami. Z wyladowanymi plecakami i mapa w reku ruszamy do pierwszej bazy noclegowej - osady Upis (4430). Szybko okazuje sie, ze po 1) ten sam plecak na wysokosci 2500 mnpm wazy znacznie mniej niz na wysokosci 4000, 2) mapa topograficzna 1:100 000 jest o kant tylka rozbic, a liczba sciezek wydeptanych przez miejscowych przyprawia o zawrot glowy. Dopoki jest kogo pytac o droge - nie ma problemu, potem zaczynaja sie schody. W miedzyczasie dopada nas zalamanie pogody, ktore do konca warzy nam humory. Zmarznieci i zrezygnowani decydujemy sie na wczesniejszy nocleg. Wieczorem wysokosc coraz mocniej daje mi sie we znaki, by w nocy przerodzic sie w klasyczna wysokogorska soroche - przerazliwy bol glowy, mdlosci, wymioty i bezsennosc (nie polecam nikomu ;).


Postanawiamy, ze rano schodzimy na dol, zeby sie lepiej zaaklimatyzowac, a potem znow ruszamy na szlak. Na szczescie nie musimy po raz trzeci pod rzad pokonywac tej samej trasy, bo rownie dobrze mozna zaczac trek od drugiej strony. Tak tez robimy. Ruszamy do Pachanty (4250) - wioski, w ktorej maja sie znajdowac gorace zrodla. Droga jest tym razem dosc prosta, choc zadna miara nie pokrywa sie z ta przedstawiona na mapie. W Pachancie na przydomowym kempingu dopadaja nas dzieci z gatunku slodyczozercow. ¨Da me dulce¨ (daj mi slodycze) to chyba jedyne slowa, jakie znaja po hiszpansku (wiekszosc ludzi w gorach mowi tylko w keczua). Obdarowane raz cukierkami odczekuja chwile, po czym niestrudzenie ponawiaja atak. Po nich swojego szczescia probuje ich babka (?), ktora chce nam sprzedac po mocno zawyzonych cenach swoje watpliwej urody wyroby. Trzymamy sie jednak dzielnie, a po wszystkich tych przejsciach fundujemy sobie relaksujaca kapiel w goracych zrodlach (bez pianki).


Nastepnego dnia ruszamy w kierunku Laguny Comercocha. Pogode mamy fatalna. Zimno i pada. Z widokow nici. Trasa ma byc krotka, ale jak zwykle w pewnym momencie gubimy szlak. Do jeziora doprowadza nas miejscowa Indianka z corkami. Wieczorem odwiedza nas wlasciciel ziemi, na ktorej rozbilismy namiot. Najpierw ostrzega przed kradziezami (juz wczesniej napotkani ludzie mowili nam, zeby bezwzglednie chowac wszystko do srodka namiotu), a nastepnie oferuje swoje usulgi w roli przewodnika i arriero. Chwile sie wahamy, ale wspomnienie ciagle gubiacej sie sciezki (a takze obolale plecy) przekonuje nas do jego propozycji. Ustalamy, ze bedzie nam towarzyszyl przez trzy dni, w trakcie ktorych mamy do pokonania najwyzsze przelecze.

O 7 rano nasz nowo nabyty arriero - Crisostomo - pakuje toboly na naszego nowo nabytego konia - Palome - i ruszamy w droge.


Widok domostwa Crisostomo przekonuje nas, ze dokonalismy slusznego wyboru nie tylko ze wzgledu na siebie. Choc widoki z jego domu sa oszalamiajace, sama chalupka jest malenka, a gniezdzi sie w niej piecioosobowa rodzina, kury + pies. Pozniej dowiemy sie, ze Crisostomo musi zarobic w ciagu krotkiego sezonu (czerwiec - sierpien) na caly rok zycia. W sezonie mieszka w Cusco i pracuje dla agencji turystycznej, podczas pozostalych miesiecy zyje w gorach, liczac na przygodne zlecenia - jak nasze.



Nasz przewodnik szybko zostawia nas w tyle, jednak zawsze co jakis czas czeka, zeby wskazac droge lub opowiedziec cos ciekawego.

Podziwiajac potezne lodowce, roznokolorowe jeziorka i stada vicuni - dzikich kuzynow lam - zaczynamy mozolne podejscie pod nasza pierwsza piatke - przelecz Q´ampa.

Nie jest lekko. Oboje mamy zawroty glowy, nogi jak z waty i lekkie mdlosci. Znacznie wieksza radosc niz zdobycie przeleczy daje nam mozliwosc szybkiego z niej zejscia.

Na 5 tysiacach

Kolejnego dnia czekaja nas az dwie przelecze: Palomani (5200) i Apuchata (4950).
O dziwo tym razem idzie jak splatka: czy to za sprawa dodatkowej aklimatyzacji, zazytej przed podejsciem koki, czy tez modlitwy, jaka Crisostomo odmawia do Apu Ausangate (prosi w niej dla nas o lekka i bezpieczna droge). Po drodze nasz przewodnik opowiada o zyciu ludzi w odleglych dolinach w Andach.


Generalnie ludzie sa tu w znacznej mierze samowystarczalni, a ich zycie niewiele zmienilo sie od setek lat. Hoduja lamy i alpaki, zywia sie glownie ziemniakami (ktore rowniez przetwarzaja, mrozac je, a potem suszac na skoncu - ziemniak taki zwie sie chuño). Mniej wiecej raz na miesiac udaja sie do najblizsej wioski (a zatem odleglej o jakies 2-3 dni drogi) po worek ryzu lub kukurydzy.



Sluchamy tego wszystkiego, spogladamy na zielone, otoczone poteznymi szczytami doliny pelne pasacych sie lam i alpak i czujemy sie tu jak przybysze z kosmosu. Niesamowitosci calej scenerii dodaje huk odlamujacych sie co jakis czas kawalow lodowca. Dzwiek ten bedzie towarzyszyc nam przy zasypianiu.


Namiot naszego arriero

Ostatniego dnia jeszcze tylko jedna przelecz (Arapa 4850),

Drapiezna karakara

pozegnanie z Crisostomo i powrot do Tinke. Wreszcie mozemy napic sie czegos innego niz uzdatniona chlorowymi kropelkami woda i zjesc cos poza zupkami chinskimi (blee) i ohydnym makaronem z sosem pomidorowym (blee do n-tej potegi). Stolujemy sie u Indianek w ich garkuchni na taczkach - ryba z makaronem smakuje jak ambrozja.




Wiecej zdjec:

3 komentarze:

  1. Crisostomo - znaczy Jan Chryzostom Pasek?:P

    OdpowiedzUsuń
  2. 37 yrs old Budget/Accounting Analyst I Jedidiah Breeze, hailing from Rimouski enjoys watching movies like Defendor and Skiing. Took a trip to Abbey Church of Saint-Savin sur Gartempe and drives a Ferrari 250 MM Berlinetta. Pobierz Wiecej informacji

    OdpowiedzUsuń