czwartek, 12 listopada 2009

W krainie zlota

2 godziny czekania na autobus, 1.5 godziny czekania na odjazd i 9.5 godziny jazdy pozniej przybywamy do Pelechuco, zagubionego w sercu Cordillery Apolobamba miasteczka, z ktorego rozpoczyna sie kilkudniowy trek, reklamowany jako jeden z najpiekniejszych w Boliwii.


Tym razem od razu decydujemy sie na przewodnika-arriero, bo nie dysponujemy zadna mapa, a poza tym gory maja byc podobno dosc dzikie. Okazuje sie jednak, ze na tym terenie znajduje sie mnostwo kopalni zlota (od naszego przewodnika, ktory sam pracuje w kopalni, dowiemy sie, ze miesieczny urobek 40 gornikow wynosi zaledwie 2kg).


Ma to niestety swoje odzwieciedlenie w krajobrazie - poczatek trasy wiedzie wzdluz drog gorniczych, ktorym daleko do malowniczosci, zwlaszcza ze bliskosc skepow w gorniczych osadach...


...ma swoje bezposrednie odbicie w ilosci wyrzucanych na droge smieci. Na szczescie kolejne dni prowadza juz mniej uczeszczanymi sciezkami i robi sie naprawde pieknie.


Poprawia sie tez pogoda i mozemy podziwiac majestatyczne biale szczyty, w tym Akhamani, swieta gore ludu Kallawayow - mieszkancow tego regionu.


Z Kallawayow wywodzi sie grupa slynnych szamanow - uzdrowicieli, ktorych wiedza zielarska zostala wpisana na liste Dziedzictwa Niematerialnego UNESCO. Nadzieja na spotkanie z jednym z nich odegrala niemala role w podjeciu decyzji o przyjezdzie w te strony.


Wspomagajac sie koka mijamy kolejne wysokie przelecze i docieramy do opadajacego niemal pionowo w dol zbocza, na ktorym wytyczono sciezke zwana Mil Curvas (czyli Tysiac Zakretow). Nazwe te wymyslil zapewne jakis Polak, ktory pokonywal te trase pod gore - choc obawiam sie, ze w tym przypadku i tysiac kurw to za malo...


Przed nami jeszcze jedna przelecz. Podchodzenie pod nia to wlasciwie spacer w chmurach. Wiatr nawiewa mgliste opary, gdzies nad nami szybuje kondor - przezycie niemal mistyczne.

Zamiast kondora kolejna karakara (bo latwiej sfotografowac)

Tyle ze przezycie mistyczne szybko zamienia sie w przezycie jak najbardziej realistyczne, kiedy okazuje sie, ze gdzies w gestej mgle zgubilismy sie z naszym przewodnikiem. Jeszcze przez chwile sadzimy, ze jak zwykle pognal gdzies przodem, ale wkrotce przekonujemy sie, ze po prostu zniknal. Po chwili zastanowienia jako jedyna logiczna opcje wybieramy sciezke w dol (z przeleczy odchodzi jeszcze kilka innych sciezek), a w dolinie pytamy dziewczyne pasaca lamy o droge do Curvy - miejscowosci, w ktorej nastepnego dnia mielismy skonczyc trek. Ostatecznie wiec zamiast 6 godzin idzemy 9, ale szczesliwie docieramy do celu.


W miasteczku sklepowa ratuje nas jajecznica i umawia mnie na wstepne spotkanie z curandero (uzdrowicielem), zas po jakiejs godzinie pojawia sie nasz przewodnik. Twierdzi, ze czekal na nas zaraz za przelecza...


Sprawa z przewodnikiem nie konczy sie jednak tak gladko, poniewaz uznajemy, ze za blad, ktorego sie dopuscil, nie nalezy mu sie pelne wynagrodzenie. On jednak obstaje twardo przy swoim. W koncu decydujemy sie na rozwiazanie konfliktu u miejscowych wladz. Przewodnik, zgodnie z naszymi przypuszczeniami, dostaje niezla bure + kare w postaci oficjalnego juz obnizenia wynagrodzena (nie tak znacznego, jak powinien, ale zawsze). W kazdym razie nasza gorska przygoda ma same plusy: 1) zaoszczedzamy troche pieniedzy, 2) zyskujemy 1 cenny dzien, 3) moge pocwiczyc swoj hiszpanski w najprawdziwszej klotni i podczas skladania oficjalnych zeznan :) Zyc nie umierac.
Niestety nie dochodzi do drugiego spotkania z zielarzem Kallawaya, ktore mialo sie odbyc tuz przed naszym wyjazdem. Curandero nie pojawia sie, choc wczesniej umowil sie ze mna na konkretna godzine. Zaluje bardzo, bo obiecal przygotowac ziola na moje dolegliwosci i mial powrozyc z lisci koki. Pocieszam sie jedynie tym, ze i tak nie spelnial moich romantycznych wyobrazen o szamanie...

Viscacha - miejscowy gryzon. Po naszemu myszokrolik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz